Wojenny trop pierwszych Piastów - legenda na "bis" pt.: „Amore et non dolore?"

Autor: Szymon Cendrzak (S.C.BelegU$) I LO im. Antoniego Osuchowskiego w Cieszynie, kl. le
Tekst został wyróżniony w konkursie literackim „Co się wydarzyło 1200 lat temu czyli rzecz o narodzinach Cieszyna.…”.



„Amore et non dolore?"
Poruszała się bezszelestnie. Zwiewnie. Nazywała się
Olza. Gdy szła, wiatr rozwiewał jej długie, lśniące czarne
włosy. Szafirowa suknia łagodnie muskała trawę.
Zwierzęta się jej nie bały. Wręcz przeciwnie. Zawsze
towarzyszyły jej sikorki i wierny kos. Bo Olza nie była
zwykłą kobietą. Była rusałką. Jak co dzień spacerowała po
zielonych lasach i łąkach, jej królestwie. Napawała się
piękną wonią kwiatów, świergotem ptaków, szmerem
strumyków. Dzień był
spokojny. Zwykły. Jak każdy inny, przez ostatnie setki lat.
Nagle jednak ciszę zakłócił gromki krzyk...

- Wojowie! - zaczął odziany w hełm z brązu wojownik Leszko - Czyliż chcemy oddać pole Morawianom, gdyśmy przebyli taki kawał, przez lasy i moczary? Zaliż tereny te nie są zacne pod założenie osady? Czyż nie warto o nie stoczyć boju?
Z trzydziestu piersi wydarł się gromki okrzyk:
-Nie! Na bój! Bij, zabij!
Leszko uśmiechnął się. Byli zdesperowani. Kobiety i dzieci zostały na wzgórzu, razem z całym
dobytkiem. A oni dosiedli koni i rozpoczęli dziką szarżę w dół wzgórza, prosto na włócznie
wrogów.
Potężny krzyk i tętent końskich kopyt dobiegał gdzieś
od strony wzgórza. Sarny, które towarzyszyły jej podczas
spaceru po lesie, uciekły w panice. Olza westchnęła.
Ludzie byli brutalni. Ciekawość skierowała jednak jej
kroki w kierunku brzegu lasu...

- Aaaaaaaaa! - Leszko i jego wojowie z okrzykiem wpadli na włócznie przeciwników. Stratowali cały pierwszy rząd, ale kilka koni, trafionych ostrzami, padło na ziemię. Co gorsza jednak, stracili impet. Leszko pociągnął za wodze, zmuszając konia do okręcenia się. Odchylił się w siodle, unikając pchnięcia włócznią, błyskawicznie puścił wodze i dobył miecza. W przeciwieństwie do swych wojów, Leszko używał dwuręcznego. Jednak pomimo jego ogromnej wagi i długości, potrafił nim władać bardzo zręcznie. Koń Leszka obracając się roztrącił przeciwników, więc ten zdążył zamachnąć się i z ogromną siłą uderzyć. A uderzał celnie. Kilku wrogów padło na ziemię martwych. Woj rozejrzał się. Jego ludzie walczyli dzielnie i zażarcie. Jak lwy. Niestety, jego chwilę zamyślenia wykorzystał jeden z Wielkomorawian. Koń Leszka zacharczał i zwalił się na ziemię, z ułamanym grotem włóczni wbitym w podbrzusze. Leszko przeturlał się po ziemi i błyskawicznie stanął na nogi. Nie spodziewający się tego przeciwnik po chwili stracił życie. Zaraz potem jednak rzuciło się na niego trzech z mieczami w dłoni. Leszko wziął rozmach i wszedł w kołowrót. Celnym cięciem chlasnął pierwszego w brzuch. Drugi zasłonił się mieczem, lecz żelazo nie oparło się uderzeniu ciężkiego, dwuręcznego ostrza i pękło na pół, a jego właściciel padł pod ciosem. Trzeci wojownik pchnął z doskoku, ale Leszko wywinął się obrotem. Atakujący stracił równowagę, zachwiał się i dostał mieczem przez plecy...
Olza stała na skraju lasu i oglądała przebieg wypadków.
Jak wywnioskowała z okrzyków, atakujący konno byli
Polanami. Znajdujące się na wzgórzu juczne konie wskazywały
na to, że byli w podróży. Natomiast broniący pozycji, odziani w
lekkie kolczugi i kołpakowate hełmy, byli zapewne
Wielkomorawianami. Nie zamierzała się im nawet pokazywać.
Ludzie i ich konflikty przemijały. A ona trwała wiecznie. Była
nieśmiertelna...

Leszko wypatrzył wreszcie dowódcę wroga, i razem z kilkoma wojownikami, którzy usłyszeli go w bitewnej wrzawie, ruszył pędem w jego kierunku. Biegnący z nim wojowie zajęli się przybocznymi, a on sam ruszył w kierunku dowódcy, kręcąc nad głową młyńca. Gdy zbliżył się na około metr z impetem ciął na ukos, celując w bark przeciwnika. Ten jednak okazał się równie biegły w walce. Uskoczył nieco do tyłu, jednocześnie parując uderzenie. Miecze zetknęły się i rzuciły na ziemię snop iskier. Obaj wojownicy błyskawicznie podnieśli je i uderzyli ponownie. Ostrza znów zetknęły się, tym razem nad głowami. Leszko odskoczył nieco do tyłu. Przeciwnik postąpił krok naprzód, wykonując jednocześnie cięcie od dołu. Leszko jednak okręcił się na lewej nodze, unikając zranienia, i błyskawicznie uderzył swojego przeciwnika. Śmiertelnie.
- Zwycięstw... - zakrzyknął Leszko, lecz nagle zamilkł. Poczuł jak pada, a z jego pleców rozchodził się przeokrutny ból. Uderzył o ziemię, a jego hełm spadł i odtoczył się...
Olza sama zdziwiła się swojemu zachowaniu. Nie powinna
pokazywać się ludziom. Jednak, gdy spojrzała na piękną twarz

blondwłosego wojownika, który padł bez życia na ziemię,
rażony włócznią w plecy, poczuła ukłucie w swoim sercu. Nie
rozumiała tego, ale nie chciała, by ten mężczyzna umarł.
Postanowiła więc tam podejść. I spróbować mu
pomóc...

- Baczcież! - westchnął jeden z wojowników zgromadzonych wokół Leszka. Wszyscy odwrócili się. W ich stronę podążała istna bogini. Niebieska suknia powiewała jej na wietrze, a smagane wiatrem kruczoczarne włosy zawiewały jej na twarz.
- Pani... ratuj naszego Leszka! - zakrzyknął ktoś.
Nie potrafiła nijak pomóc umierającemu. Jego piękna twarz powoli bladła, aż w końcu zamknął oczy. Zmarł. Olza pochyliła głowę i zwyczajnie się rozpłakała. Jej łzy spadały na kolczugę Leszka, spływały na ziemię, tworząc drobny strumyczek. Nagle wojownik otwarł szeroko oczy.
- Pani... jak zwie się cudna istota, której zawdzięczam życie?
- Zwą mnie Olzą. A Ciebie, piękny wojowniku?
- Zwą mnie Leszko, Pani...
Wkrótce Leszko poślubił boginię Olzę. Na tym terenie zaś rozpoczął budowę osady. Dzielni wojowie i ich rodziny niebawem mogli osiąść w swoich nowych domach. Osadę zaś, ze względu na wielką radość ze znalezienia tak wspaniałego miejsca oraz uratowania Leszka przez piękną boginię "Cieszynem" nazwano. Z łez zaś, które Olza wylała nad ciałem Leszka, utworzyła się rzeka, którą odtąd zwykło się nazywać "Olzą".
Osada zaś rozwijała się, a jej mieszkańcy żyli w spokoju i przyjaźni z sąsiadami. Po wielu latach szczęśliwego życia, doczekawszy się gromadki dzieci, Leszko umarł. Olza zaś żyła, nie starzejąc się. Oglądała jak jej dzieci żenią się i wychodzą za mąż. Patrzyła, jak Cieszyn rozwija się z małej osady w wielkie i wspaniałe miasto. Śmiała się przez łzy, gdy na dewizę miasta obrano „Amore et non dolore". „Kochać i nie cierpieć". Kilkanaście pięknych i cudownych lat miłości okupiła ponad tysiącem lat smutku. Ale nigdy nie żałowała...